Ur. 1985. Absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Studiowała też fotografię i edytorstwo. W latach 2011-2015 prowadziła autorską audycję muzyczną w akademickiej rozgłośni radiofonia. Fotografie prezentowała na festiwalu Kraków Photo Fringe i w magazynie „Autoportret”. Członkini Fotoświatów, nowohuckiego kolektywu działającego na pograniczu archiwistyki społecznej i fotografii. Zadebiutowała wierszem w „Magazynie Materiałów Literackich Cegła”, prozą – w „Tlenie Literackim”. Uczestniczka warsztatów kreatywnego pisania. Laureatka Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Urodziła się w Słupsku, dorastała w Gdańsku, mieszka w Nowej Hucie.
Recenzje
Nie było jeszcze książki, która tak celnie opisuje nasz kraj. To, jak nie umiemy rozmawiać, mimo że bardzo nam na sobie zależy. Jak komunikujemy się poprzez ciężką, wschodnioeuropejską kuchnię, której nigdy nie udało się zastąpić uczuć. Nie da się trafić przez żołądek do serca, jeśli nie umie się dać bliskości. Wspaniały tekst o polskich wnętrzach, tych mieszkaniowych i tych psychicznych. ~Mikołaj Grynberg
W debiucie Aleksandry Paduch historia rodzinna okazuje się studium relacji z sobą i światem: studium żarcia, zjadania i trawienia – tak w sensie literalnym, jak metaforycznym. Jedzenie staje się tu budulcem świata i opresją, nagrodą i karą, pułapką, która – raz nastawiona w dzieciństwie – idzie za nami, zawsze gotowa, by dorwać nas w kryzysowym momencie. ~Eliza Kącka
Fragment książki
„Nie ma lepszej kuchni niż kuchnia babci, powiedział dziadek z Chodzieży/domów dziecka/Gdańska. Próbowałaś już truskawek z działki? W tym roku nie sadzimy ogórków, niestety. Półki w piwnicy dziadków uginały się od przetworów robionych z obowiązku, sprzed dwóch lat i starszych.
Słoneczna dynia w occie przebarwiła się już w ochrę lub umbrę, a pękate niegdyś ósemki podobnie konserwowanej papryki straciły połysk. Były na nasze, wnuczek, skinienie i w pogotowiu, a bywały przesuwane na brzeg talerza i trzymane tam tak długo, aż babcia nie skarciła nas wzrokiem.
Nie można zmarnować darów natury.
Żelfiksowe owoce zasypane grubo cukrem. Te w słoikach i świeże też, bo dzięki cukrowi dłużej się trzymały i potem szybciej robiły, a babcia z Łodzi/Gdyni/Gdańska miała mniej pracy. Dziadek wierzył, że to siły woli babci i natury wiązały te półpłynne masy. Wyrzucałam z misi co drugą truskawkę, bo spleśniały i puściły już sok. Przyjedź, jak będą jeżyny, zachęcała babcia, która miała dosyć zrywania i kaleczenia się kolcami.
Ale trzeba zrywać, no trzeba, nie dać umrzeć, nie można”.


